Frank D’Rone – Everything Happens to Me

Ten kawałek śpiewał nawet Chet Baker – mój bóg. Ale Cheta tu już było sporo, a wykonaniu Franka D’Rone nie mam nic do zarzucenia.

Męski całkiem. Ludzki całkiem. Nie? Ile razy ja tak myślałem… niezliczoną ilość. „Everything happens to me” to trochę leżenie i palenie papierosa, rozmarzone spojrzenie skierowane gdzieś w górę, przenikające sufit (bądź po prostu go nie zauważające) – wspominanie, gdybanie, kontemplowanie emocji, trawienie przeżyć sprzed kilku godzin, bądź dni.

I guess I’m just a fool, who never looks before he jumps.
Everything happens to me.

Tak, identyfikuje się z tym głupcem pozbawionym zdolności kierowania się rozsądkiem. Ale wszystko ma dwie strony. Everything – czyli nie tylko to co najgorsze, ale też to co najlepsze. Gdyby nie to, że mam sparaliżowany ośrodek logicznego myślenia w głowie, gdyby nie to, że przed niektórymi rzeczami nie jest mnie w stanie powstrzymać bagaż negatywnych doświadczeń, to pewnie teraz nie miałbym o kim myśleć gapiąc się w sufit, paląc papierosa. Słucham sobie starych piosenek i daje się ponieść, poddaje się impulsom, nie lubię kalkulacji.

To tyle, tak krótko dzisiaj. Miłego słuchania.

 

Sibylle Baier – The End

Sibylle po raz drugi tutaj. Bo lubię jej sposób opowiadania o swoich przeżyciach, emocjach. Bo, mimo że u mnie teraz całkiem lepiej niż kiedykolwiek, to chyba nigdy nie wyleczę się z zamiłowania do słuchania smutnych – choć może trafniej gdybym powiedział ‚melancholijnych’ – piosenek. A pani Baier potrafi bardzo sugestywnie przekazywać swoje myśli i nastroje, wystarczy parę sekund „The end” i wydaje mi się, że siedzę w jej głowie, w momencie w którym pisze tę piosenkę.

time is over where we could simply say I love you
now you opened the door
leave me crying
trying to embrace you again
trying to face this damn situation man
I can’t
It’s the end, friend of mine
It’s the end, sweet friend of mine

Proste słowa. Im prostsze, tym prawdziwsze. Uważam, że o niektórych emocjach nie powinno, albo wręcz nie da się pisać pięknie, tzn. wysokim, poetyckim stylem. Chyba, że chce się do nich zdystansować, odrealnić je, przenieść z sfery osobistego, silnego przeżycia do sfery doznań estetycznych. Pewnie się mylę i pewnie znalazłoby się sporo przykładów wykazujących, że to nie prawda, co gadam teraz pod wpływem Sibylle, ale właśnie o ten wpływ chodzi – słuchając jej, wydaje mi się, że nie da się inaczej TEGO powiedzieć, przekazać, że każda inna forma byłaby śmieszna.

Gitara, słowa i szum. Subtelne? Na pewno w pewnym sensie ten utwór jest subtelny, delikatny, ale wydaje mi się też przytłaczający i nieco brutalny. Subtelnie brutalny, delikatnie przytłaczający. Coś takiego.

I intonacja. To co robi głosem przy man / I can’t… Czuje się jakby ktoś zdzielił mnie po głowie. Trying to face this damn situation man, man i can’t.

Damn.

Françoise Hardy – Comment Te Dire Adieu

Jakby to powiedzieć… przeżyłem wczoraj jedną z najlepszych rzeczywistości w życiu. Jakby wytłumaczyć to co powiedziałem… przeżyłem piękno i dobro, szczęście i wspaniałość i nie miało to nic wspólnego z moją bujną wyobraźnią, nie działo się w głowie, nie wymagało żadnego upiększania myślami, marzeniami, dopowiedzeniami czy naciągnięciami. Mimesis. Kurwa mać. Prawie zemdlałem z tego wszystkiego. Całkiem jakby wzięła w garść moje zmysły i wycisnęła z nich esencję. Na kilkanaście minut utraciłem zdolność mówienia, nie byłem w stanie połączyć liter w słowa, wydawałem z siebie monosylaby, miałem lekko rozchylone usta i rozbiegany wzrok, przestraszony trochę – czy raczej nie wierzący w to co się stało, otępiały leżałem tkwiąc w autystycznie szczerej i nieprzeciętnej rozkoszy.

Potem „Comment te dire adieu” i papieros. Dwa papierosy. Nie – odwrotnie, najpierw papierosy, jeszcze chwila otępienia, kilka umiarkowanie adekwatnych kawałków i dopiero „Comment te dire adieu”. Gdzieś tak w trzech czwartych papierosa. Kurwa mać, że się powtórzę. Poziom abstrakcyjności mnie przerósł. Leżałem bezwładny, wyczerpany, a Francoise Hardy gwałciła mój mózg, a powietrze było gęste od dymu i tej piosenki. Hardy, moją boginią stałaś się już śpiewając „Il saluto del mattino”, wczoraj jednak przerosłaś samą siebię wkraczając z „Comment te dire..” w takim momencie…

Nie spodziewałem się, że czysta, nie zmieniona rzeczywistość jest w stanie mnie tak wytrącić z równowagi (pozytywnie oczywiście). Ale to się stało, to było prawdziwe, trzeźwe, realne, niesamowite. Człowiek całe życie się uczy. Znów zostałem zaskoczony. Mógłbym dziś napisać rozprawkę o temacie „Ars erotica i francuskie piosenki”.

Pozytywnie i pożądliwie dziś, Francoise Hardy:

Rita Hayworth – Put A Blame On Mame

Sam nie wiem, co kocham bardziej – stare piosenki czy stare filmy. Bez wątpienia to, co sprawia, że mój mózg drży, a emocje rozchodzą się po całym ciele, wzbudzając dreszcze, to stare piosenki w starych filmach. A gdy stare piosenki w starych filmach śpiewa Rita Hayworth… damn.

Obejrzałem ten niespełna dwuminutowy klip dzisiaj z pięćset pięćdziesiąt razy. Zaraz pobiegnę do okolicznej wypożyczalni po „Gildę”, wiadro popcornu i woreczki do lodu, by móc na bieżąco chłodzić sobie jaja. Nie chcę być wulgarny, ale przecież to Rita. Ciężko być przy niej człowiekiem, kulturalnym człowiekiem, humanistą. Rita patrzy w kamerę, a ja mam wrażenie, że zaraz wyrośnie mi sierść, zęby zamienią się w kły i zacznę wyć do księżyca. Put a blame on Rita, jeśli jutro nie wstanę na zajęcia. Za Tuwimem cytując: „Pan Bóg ją stworzył, a szatan opętał”. Bez kitu. Czuję jak rośnie mi poziom testosteronu, jakby mi ktoś go wstrzykiwał. Zamykam oczy, by chwilę odpocząć od jej uroku, lecz ona jest i tam, utrwalona na wewnętrznej stronie powiek, wrysowana w myśli. „I gołąb, i żmija, i piołun, i miód / I anioł, i demon, i upiór, i cud / I szczyt nad chmurami, i przepaść bez dna”. (J.Tuwim – „Ewa”)

Gdyby nie to, że już jestem zakochany, to – Rito, byłabyś moim numerem jeden. Czemu umarłaś nim się urodziłem? Znów zauroczyłem się w martwej kobiecie, jakkolwiek by to nie brzmiało. Damn. Mój archaiczny gust cierpi w XXI wieku.

Miłego wieczoru z Ritą.

Django Reinhardt & Josette Dayde – Coucou

Jak obiecałem – dziś piszę o jednej z Waszych propozycji, które zgłaszaliście na Facebooku. Zdecydować było trudno, padło kilka utworów, które są mi naprawdę bliskie i które na pewno – jeśli nie dziś to kiedy indziej – się tu pojawią.

Myślałem i myślałem i nie potrafiłem wymyślić. W końcu nastrój wybrał za mnie – Django i Josette zdecydowanie pasują (a wręcz budują atmosferę) do sobotniego wieczoru spędzanego z E. – szarooką rzeźbiarką, blondwłosą malarką, długonogą kochanką, utalentowaną, delikatną, pewną siebie pięknością – moim uosobieniem szczęścia. Jest jak Charlotte z „Dzikich Palm” Faulknera, tylko że lepsza. Mówię do niej Salome. Mówię do niej Sappho. Mówi, że jestem uroczy i wtedy czuję się jakbym miał nie dwa metry, a góra metr pięćdziesiąt. Karleje, gdy patrzy na mnie z pobłażaniem, by zaraz urosnąć w jej objęciach, odgryźć się długim, duszącym pocałunkiem.

Gdy szykowaliśmy dziś wspólnie obiad, Nat King Cole zaczął śpiewać „When i fall in love”, a ja nie zastanawiałem się nawet chwili – zostawiłem patelnie i zaczęliśmy tańczyć między sałatkami, gotującymi się ziemniakami, smażonym mięsem. Cieszę się. Przestałem szukać i znalazłem.

Leżę na kanapie i piszę, wsłuchując się w dźwięki gitary Reinhardta, ona parę metrów ode mnie – czyta „Dzikie Palmy” które jej sprezentowałem na jednej z naszych pierwszych randek. Jest tak wcześnie i tak bardzo sobota jeszcze, czas – dla odmiany – jest dziś moim przyjacielem. Ciężko mi się skupić na notowaniu wrażeń, słucham tej piosenki i widzę jej łydki, plecy, nos, usta, dłonie. Mam ochotę podejść do niej, dotknąć delikatnie wskazującym palcem jej szyi powoli przesunąć go wzdłuż kręgosłupa. Naprawdę nie mogę się skupić, nie dziś.

Dzisiejszy dzień to dla mnie ciepło i odpoczynek. Z Django i Josette zawsze trochę milej. Nie mam chyba nic do dodania.