Hoyt Axton – Cocaine

1935 nie był dobry rokiem. Burze piaskowe pustoszyły Texas a ja w tym wszystkim próbowałem dojrzeć, lat miałem osiemnaście. Pamiętam dobrze ten trzydziesty piąty, lecz nie przez burzę, a przez dziewczynę, która do mojej małej mieściny dotarła wraz z grupą migrujących podczas tych fatalnych lat rolników.

Moja kondycja w tamtych dniach najlepszą nie była, moja rodzina klepała biedę, ja w głowie miałem jeden wielki duster i kokaina jedynym lekiem na wszystko się wydawała. Pracować nie było jak i gdzie, spustoszone wszystko, więc leżałem całymi dniami w krzakach ukryty, z zapasem kokainy i próbowałem wymyślić czym ten świat jest, zwymyślałem Boga i nie miałem nadziei. Czekałem aż i mnie w końcu pochłonie jakaś burza.

I w tamtych właśnie dniach, całkiem jak w zawodzących pieśniach murzynów, pojawiła się kobieta. Kobieta, która przed burzą uciekała, lecz dla mnie wtedy jakby z burzy wyszła. A było to wszystko tak:

Spędzałem pewien poranek nie inaczej niż inne – z głową w piasku, odurzony i bezużyteczny. Nagle poczułem całkiem niespodziewane szturchnięcie. Z trudem uniosłem głowę, by ujrzeć twarz – jeszcze bardziej niespodziewaną niż to szturchnięcie – piękną, młoda, dziewczęcą. Usłyszałem głos:

– Żyjesz?

Chwile się nad tym zastanowiłem i odpowiedziałem:

– Można tak powiedzieć.

– Skoro żyjesz, to pewnie jesteś spragniony po poranku spędzonym z głową w piasku.

Zawstydziłem się, zmieszałem nieco, ale też wrażenie miałem, że anioł jakiś do mnie przemawia i że nie wypada mu nie odpowiedzieć:

– Spragniony to mało powiedziane, ale co cię podkusiło żeby próbować napoić takiego śmiecia bezużytecznego jak ja?

Zaśmiała się.

– Widać mocno cię wysuszyło, że takie rzeczy wygadujesz!

Przystawiła wiadro do moich ust. Zachłysnąłem się chłodną wodą prosto z studni i spojrzenie mi nieco się zaostrzyło. Ujrzałem w całości dziewczynę i dreszcz ekscytacji mnie przeszedł, stała nade mną wysoka piękność, ode mnie jeszcze młodsza tak mi się wydawało, o skórze gładkiej, choć dłoniach od pracy nieco zmarszczonych, o blond włosach dodatkowo przez słońce i piasek rozjaśnionych i zmierzwionych nieco, suknie roboczą miała, co nic jej z piękności nie ujmowało. Uwierzyć nie mogłem.

– To ta kokaina, zwidziałaś mi się dziewczyno!

– Różne rzeczy słyszałam na swój temat, ale duchem jeszcze nikt mnie nie nazwał.

– Skąd jesteś i jak masz na imię powiedz?

– Z mieściny nie większej od tej, piaskiem już zakrytej. A na imię mi Caroline.

– Joe, miło mi. I przykro mi, że dom straciłaś zarazem.

– Ty nie straciłeś, a na weselszego ode mnie nie wyglądasz.

– A z czego tu się cieszyć dziewczyno, gdybyś wiedziała…

– Swoje wiem, a ty za młody żeby takie rzeczy wygadywać.

– Worek kokainy, tyle od życia mam.

– Teraz też wiadro wody.

– A mama to się na ciebie nie pogniewa, że z takimi obdrapańcami rozmawiasz?

– Mama mawia, że na każdą kobietę, która z mężczyzny robi frajera, jest jedna, która z frajera robi mężczyznę.

– W komplementowaniu to cię chyba nikt nie szkolił.

– Jednak nie narzekasz.

Prawdę mówiła. Rozprawialiśmy tak jeszcze minut paręnaście, w sercu moim suchym jakieś ciepło poczułem. W piachu mi się leżeć odechciało. Worek kokainy też jakiś mniej miły się stał. Wtedy jeszcze nie wiedział, że w tak właśnie podłej sytuacji, przyszłą żonę poznałem, roku tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego.

12345567