Santo & Johnny – Caravan

Wczoraj szedłem w deszczu. Parasolki nie miałem, bo parasolkę zepsułem. Lało bardzo. Wcisnąłem w uszy słuchawki i zdałem się na instynkt mojej empe trzy. „Caravan” usłyszałem. Przyśpieszyłem kroku. Dreszcz mnie przeszedł. Barkami jakoś szerzej zacząłem machać i biodra jakoś mocniej zaczęły się kołysać. Tym tym tym wybijałem rytm w myślach. I jeszcze przyśpieszyłem kroku i trochę jak w filmie się czułem. Jeden krok, drugi krok, trzeci krok, wiatr w twarz, woda w twarz, płaszcz rozwiewa, papieros ledwo zipie, ale zipie dłonią chroniony, dym wpuszczam, dym wypuszczam, mknę, MKNĘ to słowo klucz, bo tak się właśnie czułem. Jakbym mknął.

I szybciej i szybciej i tylko brakowało pistoletu pod płaszczem i tylko brakowało żebym na czarno biało zaczął widzieć. Odbiło mi od tej piosenki i tej pogody. Rider on the storm myślałem sobie, gdy tak mknąłem. Obraz mi się lekko rozmazywał. I przez światła i przez trawnik i na chodnik i przez kałuży środek niczym dziecko z reklamy Sanostolu i po schodach i do klatki i do mieszkania i torbę zrzuciłem i tańczyć zacząłem. Powstrzymać się nie mogłem. Pies się patrzył na mnie jak na idiotę. A ja tym tym tym już nie tylko w myślach. A potem się zmęczyłem. A potem trochę mi było wstyd przed samym sobą. I położyłem się na łóżku. I wszystko wróciło do normy.