Fred Buscaglione – Love In Portofino

Dziś poniedziałek i to poświętny oraz posylwestrowy poniedziałek, ale wbrew temu czego się spodziewałem, nie przygniotła mnie szara, brudna rzeczywistość (która w sumie nie była aż tak szara i brudna) i nie musiałem walczyć z każdą sekundą dnia tego, w styczniu trzeciego. Upiekło mi się, zaaklimatyzowałem się w dawnych trybach (jeśli cokolwiek w moim nieogarniętym byciu można nazwać trybami) sprawnie i szybko, nie buntowałem się i robiłem co tam sobie zaplanowałem. No może poza porannym zaspaniem na wszystko, ale to przecież każdemu może się zdarzyć.

Teraz się cieszę, bo jest już po 21.00 i nie muszę już prawie nic, mogę sobie leżeć w swoich ciepłych, szarych, wełnianych, kradzionych (przepraszam M., że Ci ich nie oddałem) skarpetach, słuchać Buscaglione i fruwać gdzieś myślami, rozkminiać jakieś kolejne życiowe Harlequiny i w ogóle nie mieć nic wspólnego z powagą i dojrzałością, z rozsądkiem i porządkiem. Bo wieczorami jestem dziecinnym dupkiem-marzycielem, nieodpowiedzialnym rozważaczem wymyślającym naiwne teorie, snującym bezczelnie romanse, rozbudzającym egoistyczne pragnienia, zamykającym się w swojej „Love-chujowe in Portofino” klatce.

Choć czasem inaczej na to patrzę, w sumie dziś trochę inaczej na to patrzę. Czasem po prostu leżę i czuję jakiś kawałek, w głowie nie ma słów, są tylko obrazy które nie wzbudzają wyrzutów sumienia, których się nie wstydzę i które lubię, żeby nie powiedzieć kocham. Też są naiwne, a jakże, ale przynajmniej piękne przy tym, w moim mniemaniu. Ech, dobra ścieżka dźwiękowa to podstawa, tak uważam i chyba źle uważam, bo w moim filmie gra za dużo aktorek a dialogi to zlepek przeprosin. Jak powiedzieć przepraszam na sto sposobów, żeby za każdym razem nie mówić tego samego? Ja to wiem i wcale nie cieszę się z tego powodu. Czekam na jakiś punkt kulminacyjny albo fin i początek następnego filmu. Co nie zmienia faktu, że „Love in Portofino” jest cudowne i jakoś lżej mi przy tym kawałku.

Teraz jako typowy pozytywny bohater, urodzony optymista, przeczytam „Przemianę” Kafki, a potem dobiję się jakimś Tarkowskim, do snu puszczę Cheta Bakera. A rano obudzę się odreagowany, wyprany z wszelkich ciemnawych myśli, przekatharsisowany, gotowy na wszystko, choć wiem, że to nie potrzebne, bo wszystkiego jutro nie będzie, jutro będzie zwykły, spokojny dzień. Ale i tak lubię tego typu wieczory, poniedziałkowe rozrywki.

Dodaj komentarz